Jan K.Korzybski
(źródło: Ciechanowskie Legendy Zamkowe, Towarzystwo Miłośników Ziemi Ciechanowskiej, Ciechanów 2001)
Księżna Anna – Danuta, córka Kiejstuta księcia litewskiego była żoną Janusza I, zwanego też Starszym, księcia ciechanowskiego, warszawskiego, wyszogrodzkiego, zakroczymskiego i czerskiego. Lubiła zamek ciechanowski mimo, że miała do dyspozycji może ładniejsze, obszerniejsze pałace w innych zamkach, to chętnie przebywała w ciechanowskim tzw. „domu dużym”, dotykającym północnej kurtyny zamku.
Po roku 1400, zaraz po ukończeniu budowy kasztelu ciechanowskiego, kiedy była jeszcze młodą i uroczą kobietą, podkochiwał się w niej – jak mu się wydawało – dyskretnie, pewien przystojny młodzieniec z otoczenia księcia. Ale – jak mówi arabskie przysłowie – kaszlu i miłości ukryć się nie da. Mimo, iż doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnych przecież szans, nie był w stanie zwalczyć w sobie pokusy choćby tylko patrzenia na księżnę – panią, podziękowania jej i ochoczego czynienia jej najtrudniejszych posług. Był szczęśliwy, kiedy mógł być w jej bliskości, troszczyć się o wygody jej życia i oddalać od niej potencjalne przeciwności szczęścia. Każdą okazję wykorzystywał, aby zbliżyć się do pani i móc jej służyć.
Nie uszło to uwagi środowiska, w którym żył. Jego dotychczasowi przyjaciele stali się w stosunku do niego złośliwi, zaczęli mu dokuczać, wytykać jego zuchwałość, zuchwałość sięgania uczuciami aż do księżnej – pani. Nazwali go zakochanym paziem księżnej. Było mu przykro i mimo iż wiedział, że jego miłość jest szalona, niepoprawna, nie mająca żadnych perspektyw, nie był w stanie wyrwać ze swego serca tej straszliwej strzały amora. Cierpiał z tego powodu, ale trwał w swoim uczuciu nadal.
Księżna Anna domyśliła się. Wiedziała, że jego bezgraniczne oddanie nie wypływa tylko ze zwykłych dobrze pojętych obowiązków. Wiedziała, że jest tu coś więcej… i choć podobał się jej, to jednak rozsądek kazał zachowywać dystans, nie pozwalał dostrzegać szalonych uczuć chłopca. Nie mogła i nie chciała ujawniać przed nim swojej wiedzy o tym. Nawet dobrze jej było. Miała oddanego bez granic, wiernego i czułego sługę, choć czasem dręczyło ją sumienie, że ten biedny „paź” tak bardzo przeżywa swoją miłość i że jest wykorzystywany. Swoimi spostrzeżeniami nie dzieliła się z nikim, nawet z księciem.
Ale książę został o tym poinformowany przez swoich zauszników. W rozmowie z księżną utwierdził się w przekonaniu o zuchwałości „pazia”, chociaż księżna starała się rzecz przedstawić w sposób najbardziej łagodny, nie obciążający tego najwierniejszego sługi. Mówiła o jego przywiązaniu, uczynności, a nawet serdeczności, wykluczała jednak uczucia. Musiała kłamać, aby uchronić od kary nieszczęsnego chłopca.
Książę jednak w tym przypadku wolał wierzyć bardziej doradcom niż swojej żonie. Białogłowy nadto często kierowały się sercem. Postanowił chłopca odsunąć od służby i przykładnie ukarać. W tym też celu kazał go umieścić w lochu więziennym, znajdującym się we wschodniej baszcie. Z wysokości 10 metrów spuszczono go w dół na linie, podrzucano mu świeżego barłogu, podano wodę i chleb i miał tam pozostać rok czasu.
W warunkach, jakie tam panowały (zimno, mokro i ciemno), rzadko kto wytrzymał cały rok. Łatwo przecież o chorobę, o zapalenie płuc w takich warunkach, a gdy więzień zaniemógł – lekarza mu nie podsyłano, to po odbyciu kary wychodził z lochu, a jeśli nie?
Wiedziała o tym księżna Anna i przez zaufanie sługi kazała mu podawać systematycznie całe bochenki chleba, aby nie cierpiał głodu. W jednym z takich bochenków poleciła dyskretnie ukryć mocne, ostre narzędzie metalowe, którym mógłby wykonać otwór w celu uwolnienia się.
Młodzieniec zrozumiał intencje opiekunów. Przystąpił do działania. Systematycznie cegła po cegle wydłubywał z muru aż, do zmęczenia. Po niewielkim odpoczynku, po krótkiej drzemce, straciwszy rozeznanie kiedy jest noc, a kiedy dzień, w kompletnej ciemności praca posuwała się powoli, ale otwór ciągle poszerzał się i pogłębiał. Nie łatwo było przebić się przez prawie dwumetrowy mur baszty. Pracował szereg długich tygodni, ciągle nie pewny, czy obrał właściwy kierunek, czy przypadkiem nie drąży muru w kierunku dziedzińca zamkowego, co przecież uniemożliwiałoby ucieczkę. Mur był tak gruby, że żaden głos z zewnątrz, pozwalający na rozeznanie, nie dochodził. Aż kiedyś uszczęśliwiony ujrzał prześwit, a w prześwicie – rzekę. Poczekał do wieczora. Aby dokończyć dzieła przed następnym porankiem, sprężył wysiłki i po północy otwór był na tyle duży, że mógł nim bez trudu przecisnąć się. Zmęczony, wycieńczony ale jakże szczęśliwy stanął na świeżym powietrzu poza zamkiem, twarzą w kierunku Łydyni. Teraz wypadało już tylko przepłynąć rzekę i iść w nieznane, szukając szczęśliwego losu.
Księcia Janusza w tym czasie w zamku nie było. Z drużyną brał udział w wyprawie Jagiełły. Był to rok 1410.
Na zewnętrznej stronie baszty wschodniej można zobaczyć widoczny ślad wydrążonego kiedyś otworu.